piątek, 11 kwietnia 2008

pozegnalnie (prawie)

zeby nie pozostac goloslowna, dzis czesc wizualna. na poczatek cos dla jednej z wiernych czytleniczek - zupelnie typowa toritilleria, gdzie indianki lepia i pieka kukurydziane krazki.

a to juz cos z zupelnie innych sfer - swiatynia lorda kakao w tikalu, tuz przed zachodem slonca.

mist - yczny wschod zza mgielki.

malpa pajecza (w wolnym tlumaczeniu) - bardzo nieksztaltny i nieprawdopodobnie zwinny stwor, ktory skacze sobie beztrosko nad glowami odwiedzajacych park.

moja ulubiona swiatynia nr 5 - majestatyczna i posepna.

rumaki ze wczorajszej wycieczki. pan (!) Tequila jest w glebi, na pierwszym planie pan Kur, na ktorym gnala Aga.

10 godzin, 500 km dalej - z powrotem w antigua, czyli znow pod wulkanem.


czwartek, 10 kwietnia 2008

no fotos

porzucilam aparat na dworcu, wiec dzisiejszy wpis bedzie bez obrazkow. jutro postaram sie o ilustracje. dla niecierpliwych - blog agi: agua.blog.onet.pl

przez ostatnie dwa dni krazylysmy wokol lazurowego jeziora peten itza. najpierw na wyspie kwiatow, ktora - choc urokliwa - wydala nam sie nieco zbyt turystyczna i slodka. wiec ruszylysmy w dzungle, do mitycznego tikalu.
pierwsze spotkanie w megapiramidami majow bylo niemal samotne - w ogromnym parku, ktory de facto jest tylko lekko udroznionym tropikalnym lasem, krazylo oprocz nas pare osob. za to malp, tukanow, indykow i innych stworow nie da sie zliczyc. ich mowa daje niesamowite efekty dzwiekowe, caly las piszczy, skrzeczy i burczy. jak nasze brzuchy tuz przed obiadem.
zachod slonca ogladalysmy ze stopni jednej z piramid i byl to moment niemal mistyczny. zdecydowalysmy sie nocowac w parku, zeby nie przegapic takze switu (zbiorka 4:45). widok budzacej sie dzugli i mgly, ktora unosi sie znad lasu, jest warty pobudki o tej porze. zobaczycie.
kiedy obeszlysmy juz wszystkie swiatynie i palace, powrocilysmy nad jezioro. widoki jak z folderow biur podrozy, a wszedzie pusto. za grosze wynajelysmy ogromny strych w bungalowie, zjadlysmy kolacje z lampka wina (jako ze miejsce nazywalo sie mon ami i bylo prowadzone przez francuzow, uznalysmy, ze tak wypada:-) i padlysmy z nog.
dzis rano atrakcja byla konna przejazdzka z kolejnym interesujacym przewodnikiem. moj rumak- tequila- byl obdarzony silnym charakterem i parl caly czas na przod naszego malego pochodu, co bardzo mi sie podobalo, bo w 38-stopniowym skwarze nie mialabym sil go popedzac.
potem kapiel w jeziorze, rybka na tarasie i zaraz wracamy - przez guatemala ciudad do antiguy, a pojutrze do madrytu.

wtorek, 8 kwietnia 2008

raj (nie dla komputerowcow)

tytul mial byc krotszy, ale moja cierpliwosc zostala mocno nadszarpnieta przez grata, na ktorym teraz pisze. wena w tym upale tez niezbyt dopisuje, wiec bedzie krotko.
bylysmy w seumc champey, przepieknej lagunie ukrytej w dzungli. wstalysmy baardzo wczesnie, zeby dotrzec na miejsce jako prawie pierwsze, i udalo sie - mialysmy kawal lasu i turskusowe baseny tylko dla siebie. z gory wygladalo to tak:

a bardziej z bliska:

tu susel kontempluje piekno natury:

wycieczka byla dosc wyczerpujaca, bo droga dziurawa i kamienista, a na dodatek z powrotem musialysmy lapac stopa. poznalysmy dzieki temu rodzine prawdziwych ladinos, czyli potomkow kolonialistow - lokalnych bonzow, ktorzy poruszaja sie przez swoj kraj w 4x4 z ciemnymi szybami i pelnym zestawem uzbrojenia. kolo semuca byl backpackers paradise - bungalowy na najzielenszej z lak, nad rzeka, ze strategicznie rozmieszczonymi hamakami. popoludnie spedzilysmy leniuchujac w hamaku, a nastepny dzien oznaczal dlugasna podroz do miejsca, w ktorym jestesmy teraz - flores kolo tikal.

pierwszy przystanek - planowy - zrobilysmy w cobanie, gdzie obejrzalysmy plantacje kawy, na ktorej nie bylo za wiele kawy (akurat scinali stare rosliny), ale byly za to piekne kiscie bananow.

i kapelusze, ktore mozna bylo pozyczyc (upal i slonce!).

dalsza czesc drogi wydluzyla sie do nocy, bo najpierw autobus nie przyjechal z powodu protestow, ktore zablokowaly droge, potem przyjechal busik, ale czekal z odjazdem do czasu, az we wnetrzu nie bedzie juz ani skraweczka wolnego miejsca. splywajac potem, poznalysmy towarzyszy podrozy, czyli gwatemalska rodzine, ktora jechala mniej wiecej w to samo miejsce. bardzo sie o nas troszczyli, nazywajac czule gringuitas i tlumaczac zawilosci kolejnych polaczen. po przesiadce in the middle of nowhere wydawalo sie, ze uda sie spokojnie dojechac, ale niestety. dotarlysmy do miesciny, ktora istnieje dzieki temu, ze dotychczas nie udalo sie zbudowac mostu i podrozni - chcac niechcac - musza tu przystanac, zeby przeplynac promem. nasz kierowca porzucil nas w tym miejscu, przeplynelismy lodzia, juz po zmroku, na druga strone rzeki i utknelismy. okazalo sie, ze nic juz tego dnia nie jedzie dalej na polnoc, wiec cala rodzina gwatemalska (8 doroslych + 4 dzieci) i my stanelismy na boku drogi, liczac na litosciwego kierowce. potem wysiadl prad i nadciagnela burza. po jakiejsc godzinie znalazl sie chetny, ktory co prawda planowal jechac w druga strone, ale dal sie przekonac do zmiany planow, bo w miedzyczasie zepsul sie prom:-) pojechalismy z nim, przez cos w rodzaju sawanny, rozswietlanej tylko piorunami (za to jakimi!), przy dzwiekach starych piosenek madonny (co za ulga po latino disco). i tak wyladowalysmy na isla de las flores...

piątek, 4 kwietnia 2008

in der Schweiz

dzis w towarzystwie niejakiego Jiacinto udalysmy sie do sasiedniej wsi, Acul, na przechadzke. wystarczylo wspiac sie na przelecz za miasteczkiem, a krajobraz zmienil sie w iscie szwajcarski - krowy, plotki, pagorki, wszystko w idealnej harmonii. istota szwajcarskosci byla finca, czyli farma, prowadzona przez wloska rodzine na jednym ze wzgorz. droga prowadzaca do hacjendy mijala rowniutka trawe pastwisk, szczesliwe krowy, piekne konie, utrzymane w idealnej czystosci golebniki, pachnace obory i nawet... domek dla pawia (pieknego). samo domiszcze, swiezo odmalowane i przystrojone, wygladalo na tlo dla sequlela "heidi".


sam hiacynt, przewodnik, jest wart opowiesci. byly partyzant, obecnie zajmuje sie uprawa poletka za domem i okazjonalnym oprowadzaniem turystow. ledwie wyszlismy z miasta, a juz okazalo sie, ze bardziej niz pokazywanie okolicy, interesuje go poznawanie obcych krajow i jezykow. zasypal nas seria pytan o polske, a nie dalej niz po pietnastu minutach zdecydowal, ze jest to swietny kraj dla niego na emigracje. w zwiazku z tym postanowil rozpoczac kurs polskiego. skrzetnie notowal kazdy zwrot i slowo w notesiku, przy czym wykazal sie calkiem sporym talentem i pod koniec spaceru juz z pamieci rzucal: "podoba sie?" "kocham cie" (a jakze), "siadajmy". jego ciekawosc swiata (potem omawialismy nie tylko polske, ale kraje calego globu, a takze systemy polityczne i strategiczne sojusze gospodarcze) byla nienasycona, a cala wiedza, ktora probowalysmy w prostych slowach przekazac, pozostala zapisana w notesie.



wies przy blizszym przyjrzeniu ujawnila bardziej gwatemalski charakter, ale na szczescie bylo to jedno z niewielu miejsc wlasciwie nieskalanych nowym budownictwem. w gwatemali oznacza to nigdy nie dokonczone chalupy z betonowych bloczkow, kryte pordzewiala blacha. tu krolowaly chalupki z drewna i adobe, z szerokimi podcieniami i kryte dachowka. a miedzy nimi - jukki, palmy, malownicze swinie, dzieciaki, krowy, kury, psy... bukoliczny raj par excellance.



na do widzenia - obrazek z porannego targu, na ktorym widac typowy stroj z tych stron. najbardziej spektakularne sa fryzury z pomponami, ktore- jak podjerzewam- maja aspekt praktyczny - ulatwiaja noszenie na glowie wszelkich dobr (misa o metrowej srednicy wypelniona kukurydza, na przyklad).


środa, 2 kwietnia 2008

wybuchowy santiaguito

dzis zdjec mogloby byc bardzo duzo, ale wylacznie dla milosnikow wulkanow. pewnie nie wszyscy podzielaja moja fascynacje tymi dziwami natury, wiec odloze ten temat na druga czesc wpisu.

gwatemala zalewana jest przez wplywowe koscioly (sekty) ewangelickie, glownie ze stanow (olgita, to po czesci odpowiedz na twoje pytanie). kosciol rzymskokatolicki spada na coraz odleglejsze pozycje w rankingu uslug dla duszy, chocby ze wzgledu na swoja polityke pro rezimowa z czasow dyktatury militarnej. teraz w najmniejszej wiosce stoja po dwa - trzy koscioly, ktore ostro ze soba rywalizuja, a walka o rzad dusz odzwierciedla sie takze na murach.wyjatkowo aktywny byl koscielny PR nad jeziorem. na kazdej chatce wymalowane byly hasla w stylu "sukces tkwi w modlitwie", "chrystus najwiekszym wodzem etc.". jedno z nich widac na tym zdjeciu ("jezus, jedyna nadzieja dla ciebie"), w tle zas wznosi sie tortowy budynek nowego kosciola ewangelickiego.




dzisiejszy dzien zaczal sie - suprise, suprise - o 4:40. o 5 rano pod hostel podjechal carlos, uwodzidzielski przewodnik, wraz z para australijczykow, z ktorymi mielismy zdobyc drugi wulkan - santa marie. tym razem glowna atrakcja byla okupiona niemalym wysilkiem - 3,5 godziny stromego podejscia na 3770. na gorze czekal nas raj wulkanologiczny - widok na prawie wszystkie gwatemalskie stozki, w tym na niejakiego santiaguito, ktory nalezy do najaktywniejszych wulkanow na swiecie. dzisiejszego poranka spisal sie doskonale. ledwie zdazylismy wyciagnac aparaty, zaczal charczec i burczec, a nastepnie wyrzucil z siebie chmure dymu i kamieni. tu cala nasza trojka - susel, santiaguito i ja.


co ciekawe, malec (ledwie 2,000 z ogonem) jest nowym kraterem wielkiej santa marii, ktora sama od lat drzemie uspiona.

po wycieczce, ktora wykonczyla nas bez porownania bardziej niz poprzednie spacery, zerwalysmy z tradycja probowania lokalnych potraw i poszlysmy na kulinarny wypas do indyjskiej knajpy. nie zeby nie smakowalo nam gwatemalskie jedzienie (ja jestem zachwycona, od obiadu w comedor za 2 dolary, po wyszukane danie w restauracji dla gringos - wszystkio jest pyszne i egzotyczne), po prostu chcialysmy skorzystac z ostatniej okazji przed wyjazdem na zupelna prowincje. wybor okazal sie trafny, na stol wjechaly pachnace i pikantne samosy, naany, dale i takie tam. dlugo na tym stole nie postaly, a uczta zostala zwienczona zakupem mnostwa owocow na targu oraz browniesa w kawiarni. mniam!

poniedziałek, 31 marca 2008

space energy

o mercado wspominalam juz ostatnio, teraz troche zdjec. wstalysmy wczesnie rano, dzieki czemu przez targ dalo sie jeszcze przecisnac i spokojnie przyjrzec ludziom i towarom. kobiety z chichicastenango (na szczescie, gwatemalczycy wszystkie nazwy czule skracaja, wiec chcichicastenango to po prostu chichi) nosza nadal typowe huipile, mezczyzni ida w wiekszosci na latwizne i wdziewaja tanie, zwyczajne ciuszki. fasonu dodaja im za to rozlozyste kapelusze w stylu kowbojskim oraz - nieraz - bron palna lub maczeta u pasa.



w srodku dnia odbylysmy po chichi spacer z przewodnikiem, ktory objasnil nam skomplikowane zwyczaje majow i miksture z katolicyzmem. poszlismy na wzgorze, gdzie wznosi sie modly za posrednictwem szamanow (zajecie elitarne, szamana wyznacza sie tuz po narodzeniu, ich liczba jest limitowana - wiadomo, konkurencja - ale za to sprawiedliwie rozdzielona miedzy kobiety i mezczyzn). nam trafil sie szaman, ktory przy pomocy skomplikowanej konstrukcji -ofiarnego oltarza, prosil o powodzenie dla firmy swojego indianskiego klienta. modly wznosi sie do bezksztaltnego bozka, ktory lubi sobie wypic i zapalic, wiec u jego stop spoczywaly kwiaty i butelki wodki.



to juz podroz w kolejne miejsce - nad jezioro atitlan. zdjecie nie jest reprezentatywne, jesli chodzi o sklad etniczny przecietnego autobusu. japonek jest jak na lekarstwo, polek w sumie tez. nieprzyzywczajeni do tak egzotycznych nacji tubylcy czasem zadaja zaskakujace pytania. dzis przy obiedzie miejscowy zwrocil sie do nas: are you from nigeria?

przykro mi z powodu kiepskiej pogody w polsce. nie opre sie jednak pokusie zilustrowania dzisiejszego poranka:

to widoczek z san marcos, wioski nad jeziorem atitlan. jest to wioska niezwykla, bo w znacznej czesci opanowali ja wyznawcy new age. na palmach mozna znalezc ogloszenia typu connect to your inner self though chocolate, a wsrod bungalowow krecilo sie sporo lysiejacych i posiwialych dlugowlosych, za wszelka cene poszukujacych sensu i glebi. na przyklad przez medytacje pod druciana piramida albo pocieranie krysztalu. nasz plan dnia pozostal dosc przyziemny - spacer, wylegiwanie na pomoscie, hedonistyczne sniadanie na tarasie. za wyjatkiem jednego punktu - porannej jogi. zachecona przez susla poszlam wyprobowac pare asan pod okiem natchnionej nauczycielki, ktora przez dwie godziny pod palmowym daszkiem namawiala nas do odkrycia pokladow kosmicznej energii. choc nie wizualizowalam zbyt gorliwie jasnych swiatel splywajacych po moim ciele, odczuwam pozytywne skutki cwiczen na swiezym powietrzu:-)

skoro o transcendencji mowa, ostatnie zdjecie bedzie z cmentarza:

sobota, 29 marca 2008

dluga droga

dzis byl dzien pelen wydarzen, ale zaczne od konca, czyli pobytu na karaibskiej stronie gwatemali. ten uroczy, lekko podupadly hotelik byl moim domem podczas pobytu nad jeziorem izabal. byl to drugi-obok ratusza- budynek w el estor, ktory w ogole zaslugiwal na to miano.


cala reszta, sklecona z drewna i blachy, przypominala zabudowania targu, gdzie zeszta zjadlam pyszny obiad. na pierwszym planie wszechobecne papryki, wystepujace w prawie kazdym daniu.

a to juz przeskok czasowy i terytorialny - dwa dni pozniej, znow w antigua. susel w owocowym raju. wlasnie probuje mango przyprawione sola i chili. eksperyment kulinarny za nami, wiemy juz na pewno, ze mango nie potrzebuje zadnych dodatkow:-)

atrakcja dzisiejszego dnia byla wycieczka na pierwszy wulkan. wybralysmy jeden z nielicznych czynnych - pacaye. znacznie bardziej malowniczo wygladala agua, ktora udaje gore fuji, ale jest nieczynna i oblegana przez tlumy wycieczkowiczow w sobote, wiec odpadla z konkurencji.


agua nadal majaczy w tle, a pierwszym planie - czarne trzewia pacayi, gorace, dymiace i miejscami ujawniajace zawartosc jadra ziemi, z jezorami czerwonej lawy. stapalysmy z przerazeniem przez to piekielne rumowisko, na szczescie udalo nam sie calo powrocic w chlodniejsze rejony.

po poludniu wyruszylysmy w droge w gorskie rejony zachodniej gwatemali. tuz przed zachodem slonca dotarlysmy do chichicastenango, ktore slynie z indianskiego targu, ktory rozpocznie sie jutro. poki co, trwaja przygotowania i tajemnicze rytualy majow, ktorzy niewiele sobie sobia z katolickich obrzadkow, i nadal po swojemu czcza pradawnych bozkow, teraz nazywajac ich san antonio, santa teresa, san telmo...







środa, 26 marca 2008

krowy

znow ledwie, ledwie udalo mi sie dospac do 6 rano. w tej czesci gwatemali praktycznie nie uzywa sie szyb, a dziury w scianach z siateczka pozwalaja uslyszec kazdy szmer w okolicy, o szczekaniu psa czy latynoskim disco z rana nie wspominajac.
na szczescie czekala na mnie nowa atrakcja - rejs po jeziorze izabal w poszukiwaniu morskich krow, malp i tropikalnych ptakow. rozpogodzilo sie (wczesniej co chwila padal rzesisty, cieply deszcz, potwierdzajacy teorie o zmianie klimatu - tu jest pora teoretycznie sucha...) i jezioro wygladalo przepieknie. nasz lokalny przewodnik robil co mogl, bysmy mogli zobaczyc gwozdz programu, czyli krowe morska, ale krowy sa nieliczne i plochliwe, wiec mimo dlugiego oczekiwania ukazal sie jedynie nos i ogon. za to malpy (howler monkeys, powinny byc zatrudniane do horrorow, bo z ich malych malpich cial wydobywaja sie potworne ryki) i ptaki nie zawiodly. wielkie jezioro bylo prawie puste, przemykaly tylko co jakis czas lodzie rybakow. wszyscy narzekaja, ze turystow jest jak na lekarstwo, prawdopodobnie przez doniesienia o rzekomych niebezpieczenstwach, jakie tu czyhaja. dementuje - jest spokojnie, a gwatemalczycy robia co moga, zeby uprzyjemnic pobyt nielicznym przybylym.
do rio dulce pojechalam kamperem kanadyjczykow, ktorzy przy okazji zrobili mi wyklkad o quebecu. po drodze odwiedzilismy piekny kanion "sardela". teraz licze na w miare spokojny wieczor w specyficznym lokum, jakie wybralam na dzisiejsza noc - hotel/restauracja "u bruna", gdzie trzon klienteli stanowia podstarzali i wymeczeni tropikiem americanos. jutro - ponownie stolica.

wtorek, 25 marca 2008

ilustracje



to jest jeden z (czynnych) wulkanow, ktore otaczaja antigue. na razie z szacunkiem mu sie przygladam, ale juz za pare dni mam zamiar go zdobyc, wraz z suslem. na pierwszym zdjeciu gwatemalski chicken bus, cud amerykanskiej techniki i latynoskiej estetyki. Tu w zblizeniu:

Antigua troche mniej sliczna - rzeznia.

Mercado pod Antigua - codzienny stroj tutejszych kobiet...


i pare zdjec z okolic, gdzie jestem teraz - na poczatek wspolpasazerka z promu do livingston:

A to zabudowania na skraju dzungli, wraz z jednym z mieszkancow.

A tego wstydliwego zwierza przylapalam podczas wycieczki statkiem z livingston do rio dulce. potem pojechalam jeszcze dalej na zachod, nad brzeg jeziora izabal, najwiekszego w gwatemali. po drodze zielono, ze az trzeba mruzyc oczy. uprawy bananow, kukurydzy, melonow, mango.... a miedzy tym wszyskim chatki sklecone z drewna , sniade dzieciaki i krowy, konie, swinie, psy. jutro wybieram sie z para kanadyjczykow na wycieczke w poszukiwaniu malp, aligatorow i morskich krow.

poniedziałek, 24 marca 2008

smigus dyngus

obchody tegorocznego dyngusa uznaje za bardzo udane, choc przerazona strugami cieplej wody z morza karaibskiego goraczkowo zakladalam kamizelke ratunkowa. bylam przekonana, ze nasza watla lodka nie da sobie rady z falami. na szczescie nastapil happy end i dotarlam do livingston, na wschodnie wybrzeze gwatemali.
podroz zaczla sie w srodku nocy - busik wyruszal o 4 rano. uznaje juz niemal za specyfike tych wakacji, ze nie udaje mi sie spac dluzej niz do 6. tym razem droga byla faktycznie dluga - najpierw do ciudad de guatemala, a potem autobusem przez prawie caly kraj, nad atlantyk. po drodze nawiazalam znajomosc z niejakim sergio, ktory jest kolejnym gwatemalczykiem, ktory dowodzi niezwyklej uprzejmosci tej nacji. sergio nie tylko zabawial mnie rozmowa w trakcie jazdy (zaczelismy od ustalenia basics, bo na informacje, ze jestem z polski, odparl radosnie, ze to ten kraj kolo kosowa), poszerzal moja wiedze na temat kulinariow podczas sniadania (wybralam frijoles z tortilla, soul food, a co!), ale u celu odprowadzil mnie przez podtopione puerto barrios do nadbrzeza, z ktorego odplywaly lodki do livingston. no i, po dlugim oczekiwaniu urozmaiconym drugim sniadaniem z miski owocow wyruszylismy. to, co mialo byc przyjemna przejazdzka lodka, okazalo sie przezyciem z gatunku ekstremalnych, bo lodka szalala na falach i walila o wode z taka sila, ze co pare sekund wylatywalam w powietrze razem z manatkami. podobnie dzialo sie z cala reszta pasazerow, skladajaca sie miedzy innymi z dwoch czarnych belizanczykow, mowiacych spiewnym angielskim, dwoch rastamanow oraz murzynskiej babinki jakby zywcem wyjetej z "chaty wuja toma". livingston i okolice to miejsce, gdzie mieszkaja garifunas, potomkowie niewolnikow z afryki. klimat tu wilgotny i upalny, czarne dzieciaki smigaja po ulicach, a grube mammas wysiaduja na werandach. z glosnikow wali bob marley, a moj hotel przypomina architektura domy z atlanty, wielokrotnie ogladane jako tlo dla scarlett o´hary (powtarzali "przeminelo z wiatrem" w te swieta?).
w kwestiach zywnosciowych, zasmakowalam w tropikalnych pysznosciach. poczawszy od bananow, ktore maja smak, na dodatek slodko-miodowy, a konczac na rybie w sosie tamaryszkowym, ktora schrupalam na kolacje - wszystko rewelacyjne! tylko jesc sie nie chce w taki upal...
jutro planuje ciag dalszy i mam nadzieje, ze uda mi sie wrzucic jakies zdjecia. poki co, disculpen, problemas tecnicos:-)

sobota, 22 marca 2008

guatemala antigua


przerwa nie trwala dlugo, jestem juz z powrotem. na poczatek pare obrazkow z meksyku, w koncu sobie obiecalam:





to uliczka dwa kroki od centralnego placu, zocalo. temperatura rosnie z minuty na minute, a lodowa rzezba czeka na wlasciciela. psy w glebi nie czekaja chyba na nic, moze poza otwarciem mercado, w ktorym moznaby cos podwedzic.

chagallowski wilk na dachu, w roli koguta zapewniajacego miastu punkt 7 rano.


a to historyczne miejsce, gdzie wypilam pierwszy, absolutnie doskonaly, sok z wyciskanych pomaranczy z mango. rozmiar s (chico) to jakies 0,7l.


z okazji semana santa, czyli wielkanocy, w mexico city na rynku od tygodnia trwa religijna dyskoteka. oni tak maja, co widac tez w estetyce przyulicznych kapliczek. nasze gipsowe, malowane maryjki to minimal art w czystej postaci w zestawieniu z meksykanskimi odpowiednikami!


na koniec jedno zdjecie z gwatemali. jestem w antigua, czyli lokalnym krakowie (przedostatnia stolica, na dodatek najbardziej kulturalne, religijne i historyczne miasto). miescina jak z westernu, wszystko parterowe, za wyjatkiem ruin kosciolow i klasztorow, ktore w roznym stopniu rozpadu swiadcza o sejsmicznych wlasciwosciach tutejszego terenu. po powitalnej kolacji, ktora sama sobie ufundowalam (mniam mniam, wszystko pyszne i bajecznie kolorowe), na ulicy wpadlam na procesje. przez ulice ciagna tlumy gwatemalczykow w czarnych koronkach, niosac kadzidla i - przede wszystkim - posagi. wiem, ze niewiele widac, ale ciemno i dymno, wiec trudno o zdjecie.




bienvenidos a méxico

hola, tu ola.
melduje sie z mexico city, z dusznego i zmurszalego lotniska. spedzilam 5 godzin na zwedzaniu miasta, w dosc nietypowym przedziale czasowym - od 6 rano do 11. moze dlatego zupelnie nie mialam wrazenia, ze dotarlam do jednego z najwiekszych miast swiata. na ulicach dominowala fauna (psy i golebie), a z ludzi - glownie sprzatacze i policjanci. potem miasto ozywilo sie, ocieplilo i do konca oczarowalo. co bedzie widac na zdjeciach, jak tylko je umieszcze:-)
zaraz lece do stolicy gwatemali, a poki co - wesolych swiat!

niedziela, 2 września 2007



więcej niż 15cm ponad chodnikami
Posted by Picasa